Ostatni dzień na goa, był nawet nudny. Przywykliśmy po prostu do ciągłej zmiany krajobrazu. Szlajaliśmy się już tylko po miejscowych sklepach z resztą rupii w kieszeni próbując się targować i uciekaliśmy przed słońcem spijając driny pod strzechami tutejszych barów. Wieczorny pociąg do Bombaju spóźnił się tylko 3 godziny, a nasi sąsiedzi z pociągu nie byli aż tak zdziwieni naszym widokiem - widocznie biały człowiek w tej części kraju to nie takie "wow". Podróż była wykańczająca, wysiedliśmy oczywiście nie na tej stacji co trzeba, ale z perspektywy czasu nie jestem już w stanie odtworzyć tego co właściwie zrobiliśmy źle. W końcu jakimś cudem znaleźliśmy hotel z przewodnika, bo nasz taksiarz twierdził, że wie, po czym wychodził i w centrum Bombaju pytał o drogę (chyba był niepiśmienny bo naszej mapy bal się jak ognia). W końcu przy pomocy mapy, taksiarza, setki przechodniów i Przemka (w ogóle sie nie zaangażowałam) dotarliśmy do hotelu, gdzie przywitał nas hindus o zadziwiająco angielskim akcencie. Bombaj ze swoją portugalską architekturą i wszystkim innym w stylu hindu przywitał nas gorąco/upalnie/piekielnie upalnie. Gate of India był akurat w remoncie i ogólnie jakoś nam się już zwiedzać nie chciało, łaziliśmy już trochę bezwiednie po centrum. Nasz przemiły angielski hindus z hotelu poinformował nas że w hotelu jest tez dwójka polaków, ktorzy odlatują jak my rano i ze zamówił nam już na jutro taksówkę:). Jeszcze wieczorem spotkałam ich na korytarzu i dogadaliśmy się ze jedziemy razem. Przemili ludzie i fajnie było się wymienić spostrzeżeniami z ich i naszego wyjazdu. Zgodnie stwierdziliśmy "szkoda, że tak krótko".